Pewnego razu, kiedy po długiej wędrówce dotarliśmy na polanę, my – osoby z papieskiej ochrony – usiedliśmy jak zwykle w niewielkim oddaleniu, mniej więcej pięćdziesiąt metrów od Ojca Świętego i jego najbliższych. Pamiętam, że tamtego dnia wcześnie rano nasz kolega z żandarmerii Egildo Biocca kupił dla nas w jednej z miejscowości w dolinie prowiant: trochę świeżego chleba i mortadelę. Położyliśmy to wszystko na rozłożonym papierze między nami, siedliśmy na kocu na trawie u podnóża ostrych szczytów i zaczęliśmy jeść. Kiedy odwinęliśmy mortadelę z papieru, jej niesamowity zapach rozniósł się wszędzie dookoła i chyba dotarł do samego papieża. Widzieliśmy, że siedział obok księdza Stanisława i księdza Tadeusza Steczka, a nagle wstał na równe nogi. Spojrzeliśmy po sobie i pomyśleliśmy, że trzeba zwijać jedzenie – może Ojciec Święty chce już ruszyć z powrotem w drogę i należy się pospieszyć. Tymczasem papież żwawym krokiem zbliżył się w naszą stronę. Bez słowa zaczął krążyć wokół koca, na którym siedzieliśmy – miał na sobie te swoje duże, wysokie górskie buty – podpatrywał, i w końcu nieśmiało półsłówkami począł dopytywać: „A co tam zajadacie dzisiaj?”. „Mortadelę Ojcze Święty…” Ooo, dobra mortadela…” – zamruczał pod nosem. Po chwili zrobił duży krok między nami, jedną stopą stanął w środku naszego kręgu, schylił się, wziął palcami dwa plastry wędliny, popatrzył na nas i powiedział: „A to, to ja sobie zabiorę” – i z szerokim uśmiechem zaczął jeść. Słyszeliśmy jeszcze, jak mówił, oddalając się: „Mmm, pychaaa ta mortadela…” – po czym wrócił do swoich współbiesiadników.
Magdalena Wolińska-Riedi „Zdarzyło się w Watykanie”
Wydawnictwo Znak. Kraków 2020
Str: 171 -172
