Jan Paweł II przygotowywał nas na swoją śmierć gestem i słowem. A czy Was, najbliższych, jakoś na ten moment przygotował? Rozmawialiście o tym?
– Raczej nie. Nie było momentu pożegnania, przekazania testamentu. To było naturalne. Trudne, ale naturalne. Poza tym chcieliśmy, żeby Ojciec Święty do końca czuł wokół siebie normalność. Na tyle, na ile to możliwe. Bez żadnych wielkich słów i wielkich emocji.
– O czym rozmawialiście przy posiłkach?
– Skupialiśmy się na pomocy Ojcu Świętemu, bo nie mógł już normalnie jeść. Wszystko trzeba było miksować. Miał duże trudności z przełykaniem nawet po zmiksowaniu. Byliśmy bezradni. Ojciec Święty był wychudzony i coraz słabszy. Ale mimo to załamania nie widziałem u niego nigdy.
– A żal? Czy było widać żal?
– Nigdy. My też staraliśmy się nie stwarzać takiej atmosfery – smutku i pożegnania.
W środę lekarze zdecydowali, że założą Papieżowi sondę przez nos, żeby nie umarł z wycieńczenia. Odżywianie jelitowe miało dostarczyć pożywienie i pomóc odzyskać siły. Nie pomogło. Nie wystarczyło. Ale podtrzymywało Jana Pawła II przy życiu.
– W czwartek przychodzi kryzys…
– Wysoka gorączka, bardzo niskie ciśnienie, Ojciec Święty traci oddech. Lekarze są przy nim cały czas. Podają antybiotyki. Sugerują, żeby natychmiast przewieźć Ojca Świętego na intensywną terapię do kliniki. Ale Ojciec Święty nie chce jechać do szpitala. Zostajemy w domu. Jest źle. Ojciec Święty oddycha za pomocą maski tlenowej.
– Co mówią lekarze?
– Że to już koniec. Jeśli nie teraz, to za kilka dni, ale że nie ma już nadziei na życie. To dla nas szok.
Za zgodą ks. abp. Mieczysława Mokrzyckiego – „Najbardziej lubił wtorki”
Wydawnictwo M, Kraków 2008 r.
